Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Fachowcy odpływają

Treść

Po wejściu Polski do Unii Europejskiej emigracja zarobkowa Polaków przybrała niespotykane rozmiary. Na krócej czy dłużej wyjechało nawet od 1,5 do 2 milionów naszych rodaków, szukając pracy na Wyspach Brytyjskich, w Hiszpanii, Niemczech, we Włoszech, w Holandii czy we Francji. Większość to robotnicy sezonowi, ale kilkaset tysięcy naszych rodaków chce zostać za granicą na stałe lub już to zrobili. Pracują tam w rolnictwie, przemyśle, budownictwie, w restauracjach, barach, hotelach, kawiarniach i pubach. Wiele kobiet zatrudnia się też w charakterze opiekunek do dzieci, osób starszych i jako pomoc domowa.
Zjawiska emigracji zarobkowej nie możemy traktować jako czegoś pożądanego i korzystnego dla naszego kraju. Przybiera ono dramatyczne rozmiary, bo tysiące ludzi ani myślą wracać do Polski. Chcą sobie ułożyć życie za granicą. Smutne jest to, że w wolnej Polsce z kraju wyjechało na stałe więcej osób niż w ponurych latach stanu wojennego. Obecne zjawisko emigracji zarobkowej można chyba tylko porównać do masowych wyjazdów mieszkańców Galicji na przełomie XIX i XX wieku do Ameryki za chlebem.
Jednym z najgorszych skutków wyjazdów na saksy jest odpływ dobrych fachowców, których teraz potrzebują polskie firmy. Masowa emigracja nie jest też dobra dla naszego systemu emerytalnego, bo młodzi ludzie, którzy wyjadą, będą płacić składki na emerytury Niemców, Anglików, Irlandczyków, a nie Polaków. Jeśli zaś już szukalibyśmy pozytywów, to na pewno emigracja złagodziła napięcia społeczne i spowodowała także poprawę sytuacji pracowników w... Polsce. Dobrzy fachowcy zaczynają być bowiem doceniani przez pracodawców, poprawiają się ich warunki pracy, rosną też pensje.

Emigracja ogromna
Na pewno wejście Polski do Unii Europejskiej miało spowodować zwiększenie emigracji Polaków, ale chyba mało kto się spodziewał, że zjawisko to przybierze aż takie rozmiary. W wielu miejscowościach, obojętnie czy położonych na zachodzie, czy wschodzie Polski, trudno znaleźć jest rodzinę, gdzie nie wyjechałaby choć jedna osoba. Często w domu nie ma rodziców, a dziećmi zajmują się dziadkowie. W dodatku o wyjeździe na saksy myśli coraz więcej osób.
Terminal "Etiuda" na warszawskim Okęciu. Tutaj odprawiani są pasażerowie tanich linii lotniczych. W niedzielne przedpołudnie panuje tu spory ruch, do odprawy zgłaszają się setki ludzi, samoloty kilku linii lotniczych odlatują do Niemiec, Anglii, Szwecji i innych państw. Wśród pasażerów przeważają ci, którzy wyjeżdżają do pracy.
Ola i Beata są po trzecim roku studiów. Lecą do Göteborga, gdzie mają załatwioną pracę w barze. - Ściągnęła nas tam moja siostra, która pracuje w Szwecji od prawie roku - opowiada Beata, która pochodzi z Nowego Dworu Mazowieckiego. - Popracujemy trzy miesiące i w październiku wracamy. Ale pewnie w następne wakacje też pojedziemy.
Nasze rozmówczynie raczej nie myślą w tej chwili o wyjeździe na stałe. Z takim nastawieniem za to leci do Londynu Sebastian Piórkowski, 23-letni piekarz cukiernik. - Miałem tutaj pracę, ale w Anglii zarobię o wiele więcej. Jak już się tam zadomowię, to po co będę wracał do Polski? - pyta. Na razie jedzie na roczny kontrakt, ale jak podkreśla, umowa jest zawarta z "opcją przedłużenia".
Krystian, który do Anglii i Irlandii jeździ do pracy od 4 lat (najpierw nielegalnie, ale od półtora roku ma umowę), przyznaje, że on i jego znajomi nie myślą o stałej emigracji. Jednak wiele osób, gdy spędzi tam kilka lat, decyduje się na pozostanie. - Łatwo przyzwyczajają się do lepszego życia, twierdzą, że do Polski nie mają po co wracać, bo jest bezrobocie. Do emigracji namawiają ich też często najbliżsi z kraju
- opowiada Krystian, pracownik firmy budowlanej z Leeds. - Ja zresztą jestem w podobnej sytuacji, kilka razy chciałem już zrezygnować z pracy, ale rodzice namawiali mnie, żebym został, bo w Sanoku nie ma dla mnie zajęcia.
Właśnie problemy z zatrudnieniem są głównym, a często jedynym powodem wyjazdów moich rozmówców. Ludzie twierdzą, że w rodzinnym kraju nie mają perspektyw, że nawet jak mogliby pracować, to za marne grosze, więc lepiej jechać na Zachód, gdzie praca jest, i do tego o wiele lepiej płatna.

Fachowców brakuje
Jednym z pierwszych objawów emigracji zarobkowej jest brak rąk do pracy w kraju. Paradoksalnie mamy wysokie bezrobocie, więc nawet jeśli z Polski wyjechało milion i więcej ludzi, to przecież ponad 2,5 miliona nadal jest bez zajęcia. Ale ten paradoks da się łatwo wyjaśnić. Andrzej Wyszyński, doradca zawodowy, tłumaczy, że na rynku jest wielu bezrobotnych, ale niestety bez odpowiednich kwalifikacji. - Ci ludzie często mają tylko podstawowe albo zawodowe wykształcenie, do tego w profesjach, które na rynku nie są potrzebne. Nikt z nich nie podejmie więc pracy wymagającej sporych umiejętności, a właśnie tacy fachowcy w pierwszej kolejności wyjeżdżają - tłumaczy Andrzej Wyszyński.
Potwierdzają to pracodawcy mający - owszem - wolne etaty, ale kandydaci, których przysyłają im urzędy pracy, nie spełniają wymogów. Często nie ma czasu, aby kogoś przez wiele miesięcy szkolić. Praktycznie w każdej branży można znaleźć firmy, które cierpią na braki kadrowe. Tak jest w budownictwie, gdzie obserwowany jest deficyt murarzy, tynkarzy, zbrojarzy, dekarzy, hydraulików, kierowników budów itd. Na Zachód uciekają dobrzy piekarze, fachowcy od obróbki metali. Coraz częściej pracy za granicą szukają lekarze, pielęgniarki czy nauczyciele.
Andrzej Wyszyński opowiada, jak niedawno zgłosił się do niego jeden z przedsiębiorców budowlanych z dramatyczną prośbą, aby pomógł mu znaleźć kilkunastu pracowników. Okazało się, że ci, których dotąd zatrudniał, z dnia na dzień wyjechali do Irlandii i zostawili go niemal samego na placu budowy. - Niestety, mimo usilnych poszukiwań udało się zatrudnić ledwie 4 osoby - dodaje Wyszyński. - Na rynku brakuje bowiem dobrych fachowców od budownictwa.
Na podobne problemy zaczynają cierpieć również firmy sektora metalowego. W Radomiu, gdzie bezrobocie przekracza 25 procent, branża metalowa jest jednym z ważniejszych przemysłów. Ale brakuje rąk do pracy. Chodzi oczywiście o wykwalifikowanych ludzi. Ten deficyt dotyczy zarówno inżynierów, jak i robotników. Owszem, młodzi ludzie co roku opuszczają szkoły techniczne, w tym Politechnikę Radomską, ale wielu woli pracę za granicą niż zatrudnienie na miejscu.
Kłopoty mają także właściciele barów i restauracji, którzy w wakacje zatrudniali uczniów i studentów. Ci jednak wolą teraz wyjeżdżać za granicę. Najlepiej wie o tym Andrzej Kłopotowski, który od lat otwierał wakacyjny bar nad morzem. W tym roku musi jednak z tego zrezygnować. - Żeby normalnie funkcjonować, muszę mieć w lipcu i sierpniu 12 pracowników. A udało mi się namówić do pracy tylko 5, choć oferowałem zarobki o połowę wyższe niż rok temu plus mieszkanie i wyżywienie - twierdzi Kłopotowski. - Młodzież woli myć naczynia i podawać gościom w Dublinie, Londynie czy w Madrycie. Praca nad Bałtykiem nie jest dla nich atrakcyjna.

Wyższe pensje
Obok niewątpliwych negatywnych skutków emigracji zarobkowej można zauważyć jednak jej pozytywny wpływ. Przede wszystkim w wielu firmach ludzie dostają dawno niewidziane podwyżki. Jarosław, 48-letni pracownik jednej z radomskich firm metalowych, opowiada, że z powodu braku fachowców przedsiębiorstwa zaczynają podkupywać sobie ludzi, oferując im oczywiście wyższą płacę. - Kiedyś pracowało się na czarno, zarabiało najniższą pensję krajową i człowiek musiał być zadowolony, że ma jakąkolwiek pracę. A teraz tylko w ciągu ostatniego roku dostałem nie tylko umowę na czas nieokreślony, ale i trzy podwyżki - opowiada pan Jarosław. - Zarabiam nie 900, a 1400 złotych. Do tego dochodzą premie. Prezes obiecuje, że będą dalsze podwyżki...
Wielu pracodawców, przyzwyczajonych do tego, że to oni przez lata dyktowali warunki na rynku pracy i wysokość wynagrodzeń, nie ma więc wyjścia. Bo albo przyjdzie im splajtować, gdy pracownicy pójdą do konkurencji, albo dadzą im wyższe pensje.
W ślad za wynagrodzeniami poprawiły się w wielu zakładach warunki pracy. Przede wszystkim zaczyna być coraz mniej przypadków poniżania ludzi, bo właściciele firmy wiedzą, że źle traktowany pracownik ma większe możliwości znalezienia sobie nowej pracy. Jakub Sobiepanek skorzystał z takiej możliwości. - Poprzedni pracodawca kazał nam pracować po godzinach, ale za to nie płacił. Często bez powodu byliśmy rugani, ciągle miał o coś pretensje. Pracowaliśmy zresztą tylko na umowy-zlecenia. Gdy dowiedzieliśmy, że w okolicy inny prywatny zakład szuka tokarzy i frezerów, zgłosiliśmy się razem z 6 kolegami. Gdy zaoferowano nam od ręki stałą umowę o pracę i 1600 złotych pensji, od razu przyjęliśmy te warunki - relacjonuje.
Andrzej Wyszyński, doradca zawodowy, podkreśla, że oczywiście nie wszędzie jest tak dobrze. W wielu firmach wszystko zostało po staremu, ale dotyczy to branż, w których wykwalifikowanych pracowników nie brakuje. To się jednak będzie zmieniać. - Proszę zauważyć, że emigracja raczej nie będzie maleć i będziemy odczuwać coraz boleśniej brak rąk do pracy. Namawiałbym więc pracodawców, aby już teraz większą wagę przywiązywali do kwestii traktowania pracowników i wynagrodzeń. Bo może się niedługo okazać, że uciekną oni z zakładu - podkreśla Wyszyński. - Nie warto już zatrudniać na czarno, bo taka osoba może porzucić pracę z dnia na dzień. Nic go przecież formalnie z firmą nie łączy.
Okazuje się, że wiele takich przypadków było choćby w firmach budowlanych, gdzie całe brygady schodziły w piątek z placu budowy, a w poniedziałek już się na nim nie pojawiały, bo w niedzielę robotnicy wyjechali na saksy.

Potrzebne szkolenia
Jakkolwiek jednak będziemy oceniać zjawisko emigracji zarobkowej, jedna rzecz jest bezsporna: zaczyna nam brakować pracowników. Dlatego ogromne zadanie stoi przed rządem, urzędami pracy - aby na rynek skierować jak najwięcej bezrobotnych. Trzeba ich jednak odpowiednio do tego przygotować. Dlatego programy szkoleniowe, które są przecież realizowane z publicznych pieniędzy, muszą być jak najbardziej skuteczne, to znaczy dawać ludziom rzeczywiste umiejętności, a nie tylko enigmatyczną obsługę komputera.
Pieniądze, i to niemałe, na szkolenia i tak wydajemy, trzeba więc to robić z rozsądkiem. Na pewno w tym celu potrzebna jest bliska współpraca urzędów pracy z pracodawcami, aby przygotowywać ludzi do wykonywania najbardziej potrzebnych zawodów.
Z tym bardzo mocno się wiąże zmiana systemu kształcenia. Teraz dopiero widać, jak krótkowzroczna okazała się masowo likwidacja szkół technicznych w latach 90. To samo można zresztą powiedzieć o liceach i policealnych szkołach medycznych. Miały być niepotrzebne, bo podobno pielęgniarek mieliśmy wówczas za dużo. Tymczasem teraz zaczyna ich dramatycznie brakować, w wielu szpitalach obsada stanowisk pielęgniarskich nie jest zapewniona nawet w połowie. Część specjalistów twierdzi, że za kilka lat będzie nam w szpitalach i przychodniach potrzeba kilkadziesiąt tysięcy sióstr.
Obok reaktywowania szkół dla młodzieży, trzeba rozwijać system kształcenia ustawicznego dla dorosłych. W Polsce także dostrzegamy coraz powszechniejsze zjawisko zmiany zawodów, mało kto liczy, że do emerytury przepracuje w jednej firmie, ba, nawet w jednym zawodzie. Dlatego tak potrzebne są szkoły dla dorosłych, gdzie będzie można zdobyć różnego rodzaju wykształcenie: od technicznego, przez humanistyczne, po medyczne. Takie systemy bardzo dobrze się sprawdzają w innych krajach, które w przeszłości miały podobne problemy. Przy okazji załatwilibyśmy też problem rosnącego bezrobocia wśród nauczycieli, bo w szkołach dla dzieci i młodzieży mamy coraz bardziej dramatyczny niż demograficzny, który niesie za sobą likwidację klas, a nawet całych szkół.
Musimy mieć świadomość, że Zachód zabiera nam najbardziej wykwalifikowanych i wykształconych ludzi. I tak będzie, dopóki Polska przynajmniej nie zbliży się poziomem życia i wysokością zarobków do bogatszych państw. Dopóki jednak tak się nie stanie, trudno będzie zatrzymać wzbierającą falę emigracji.
Maciej Winnicki

"Nasz Dziennik" 2006-07-19


Informacja z serwisu www.malopolskie.iap.pl

Autor: ea